środa, 28 stycznia 2015

Do domu.

Dobrze pamiętam pierwszą prawdziwą podróż do domu. Nie taką na tydzień albo dwa, ale z obietnicą "już nigdy tam nie wrócisz". Był piękny czerwcowy dzień;  słońce, w formie dużo lepszej niż ja grzało na łysą głowę i stopy wciąż w szpitalnych gumiastych klapkach (szpitalna moda to jest w ogóle temat na oddzielny post, który będzie się zaczynał od ulubionych wielkich różowych atłasowych majtek jednej z moich współlokatorek). Przyjechał po mnie mój brat i przyjaciółka, i razem jechaliśmy przez Warszawę - Warszawę krótkich sukienek, kapeluszy i okularów przeciwsłonecznych. Ten moment, kiedy przez okno świeci na ciebie słońce a ty, z zamkniętymi oczami, czujesz tylko to ciepło i ruch - jest najpiękniejszy na świecie. Powietrze, bez obowiązkowego filtra, materiał niepotraktowany jeszcze środkiem dezynfekującym, zapach mijanych ludzi i budynków, wreszcie dom, w którym wcześniej bywałam tylko przejazdem, a w którym wreszcie mam zostać na dłużej. Pokój, który nie składa się z szafki, kroplówek i umierającego współlokatora w komplecie. Balkon.

Najpiękniejsza podróż na świecie.