czwartek, 26 lutego 2015

Przeszczep vol. 1


Przeszczep nie jest specjalnie przyjemna sprawą. To, co dzieje się po przeszczepie, też jest niespecjalne. Jeśli komuś wydaje się, że przeszczep jest końcem leczenia, niech natychmiast przestanie myśleć takie bzdury.

Nikt nikogo oczywiście do przeszczepu nie zmusza. Można odmówić, licząc na cudowne cofnięcie się choroby; można leczyć się alternatywnie albo po prostu postanowić wkrótce umrzeć. Osobiście żadnego z tych rozwiązań nie polecam - mimo wszystkiego okropnego, przeszczep jest jedyną udowodnioną i sprawdzoną szansą na pozbycie się białaczki, być może na dobre.

Są co prawda rodzaje białaczki, przy których przeszczep nie jest potrzebny, ale to jakieś wyjątki i doprawdy nie ma na co liczyć. W moim przypadku od początku było pozamiatane, bo pełna diagnoza brzmiała: ostra białaczka szpikowa z mutacjami cytogenetycznymi, FLT3 ITD (+); (6;9). Mutacji cytogenetycznych jest podobno cała masa, moja jest podobno dość rzadka i podobno bardzo ciężka do wyleczenia i podobno źle rokuje i mnóstwo innych podobno, ale na pewno to tylko przeszczep.

Miałam mnóstwo szczęścia, bo dawca dla mnie znalazł się bardzo szybko. W grudniu trafiłam na oddział, na początku kwietnia znalazł się dawca, w maju miałam przeszczep. Lekarze powiedzieli, że przy moim typie choroby nie można czekać. Codziennie dziękuję w myślach człowiekowi, dzięki któremu wciąż żyję. Gdyby nie on, dawno fikłabym na któryś z innych światów. A tak, mam nawet czas pisać bloga.

Samo podanie nowego szpiku trwa kilkanaście minut, jest tylko jednym, dość krótkim etapem, w skomplikowanej procedurze około-przeszczepowe, zwanej, dość ironicznie, kondycjonowaniem.

Kondycjonowanie to kilkudniowy zestaw różnych strasznych leków podawanych przez 24 godziny na dobę. O ile chemia, nawet ta trwająca cały tydzień, nie jest specjalnie przerażająca (są wymioty, gorączki, biegunki, puchnięcia, reakcje alergiczne, zatrzymywanie moczu, etc, ale umówmy się, do wszystkiego można się przyzwyczaić) o tyle kondycjonowanie, to, jak mawia młodzież - hardkor. Oczywiście u każdego wygląda to inaczej - to, jak silne będzie owo kondycjonowanie w dużej mierze zależy od ogólnego stanu i wieku pacjenta. Generalna zasada jest taka, że im jesteś młodszy i silniejszy, tym więcej wytrzymasz, więc lepiej zrobić to raz a dobrze, niż bawić się przez następne lata. I ja taka politykę absolutnie popieram, mimo, że sama zakwalifikowałam się do grupy ostrego pierdolnięcia (nie jest to termin medyczny, ale pasuje do sytuacji). Kondycjonowanie było trwającym kilka dni koszmarem.

czwartek, 19 lutego 2015

Świeże powietrze a kiszona kapusta

Ostatnio poszłam na spacer i powietrze było tak świeże, że przy każdym głębszym oddechu chciało mi się płakać ze szczęścia.

Trudno uwierzyć, że rok temu o tej porze umierałam, i to całkiem serio. Chemia nie działała, organizm sypał się na różne sposoby, ale ja, radosna ptaszyna w nieustannej gorączce niespecjalnie zdawałam sobie z tego sprawę. Byłam, zdaje się, zbyt zajęta myśleniem, o tym, czy mogłabym iść pod prysznic w kocu, bo z jednej strony okrutnie zimno i dreszcze, z drugiej, spoconam jak świnia więc wypadałoby zmienić ubranka, które przy okazji śmierdzi chemią.

Jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, że ciało potrafi upokorzyć na milion różnych sposobów. I to mnie, swoją szanowną właścicielkę. To, że nie miałam zupełnie siły, to wiadomo. Dwa razy dziennie gorączka, dreszcze, poty, też wiadomo. Swędząca wysypka i plamy na całym ciele, spoko. Okres, a właściwie krwotok trwający 10 tygodni - trochę mniej spoko, ale metodą prób i błędów przekonałam się do pieluchomajtek. Najlepsze są takie z gumką, które zakłada się jak prawdziwe; te na rzepy do niczego się nie nadają, zwłaszcza, kiedy niespecjalnie potrafisz je zapiąć. Ale np. biegunka i rzyganie w jednym momencie, to już była szkoła wyższa. Dopiero w tym, jakże znaczącym momencie, pochylona nad kiblem, doznałam epifanii - uświadomiłam sobie, ze naprawdę nad niczym nie panuję więc najlepiej dać sobie spokój i przyjmować ataki ciała ze stoickim spokojem. Oczywiście, trzeba to ciało dobrze traktować i nie brać przykładu z pana D., który dwa pokoju dalej zjadł kimchi i, cóż, srał pod siebie - dosłownie, bo akurat był w dołku i nie miał siły wstać - przez dwa dni. Nie ukrywam, że choć bardzo lubiłam pana D, strasznie mnie ta historia ubawiła. Żadnej kiszonej kapusty - taka jest dzisiejsza puenta dnia.