czwartek, 19 lutego 2015

Świeże powietrze a kiszona kapusta

Ostatnio poszłam na spacer i powietrze było tak świeże, że przy każdym głębszym oddechu chciało mi się płakać ze szczęścia.

Trudno uwierzyć, że rok temu o tej porze umierałam, i to całkiem serio. Chemia nie działała, organizm sypał się na różne sposoby, ale ja, radosna ptaszyna w nieustannej gorączce niespecjalnie zdawałam sobie z tego sprawę. Byłam, zdaje się, zbyt zajęta myśleniem, o tym, czy mogłabym iść pod prysznic w kocu, bo z jednej strony okrutnie zimno i dreszcze, z drugiej, spoconam jak świnia więc wypadałoby zmienić ubranka, które przy okazji śmierdzi chemią.

Jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, że ciało potrafi upokorzyć na milion różnych sposobów. I to mnie, swoją szanowną właścicielkę. To, że nie miałam zupełnie siły, to wiadomo. Dwa razy dziennie gorączka, dreszcze, poty, też wiadomo. Swędząca wysypka i plamy na całym ciele, spoko. Okres, a właściwie krwotok trwający 10 tygodni - trochę mniej spoko, ale metodą prób i błędów przekonałam się do pieluchomajtek. Najlepsze są takie z gumką, które zakłada się jak prawdziwe; te na rzepy do niczego się nie nadają, zwłaszcza, kiedy niespecjalnie potrafisz je zapiąć. Ale np. biegunka i rzyganie w jednym momencie, to już była szkoła wyższa. Dopiero w tym, jakże znaczącym momencie, pochylona nad kiblem, doznałam epifanii - uświadomiłam sobie, ze naprawdę nad niczym nie panuję więc najlepiej dać sobie spokój i przyjmować ataki ciała ze stoickim spokojem. Oczywiście, trzeba to ciało dobrze traktować i nie brać przykładu z pana D., który dwa pokoju dalej zjadł kimchi i, cóż, srał pod siebie - dosłownie, bo akurat był w dołku i nie miał siły wstać - przez dwa dni. Nie ukrywam, że choć bardzo lubiłam pana D, strasznie mnie ta historia ubawiła. Żadnej kiszonej kapusty - taka jest dzisiejsza puenta dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz