piątek, 19 grudnia 2014

Dwa kilo cukierków czyli jak (nie) pomagać

Jestem już po przeszczepie. Więcej, jestem już kilka miesięcy po przeszczepie; w czasie, którego nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić - w szpitalu plany zmieniają się w marzenia a ja nigdy nie byłam dobra z wyobraźni. Jak mam przekonać głowę której busulfan podsuwa irytujące majaki a leki przeciwbólowe zmieniają łóżko w statek na wzburzonym morzu, że już za chwilę będę się czuła po prostu dobrze. Może nie znakomicie, może wciąż będę musiała  odpoczywać w trakcie podróży na czwarte piętro, ale będę czuła się jak osoba funkcjonująca, a nie jak marne, powłóczące nogami resztki.

Oczywiście, nie zawsze jest tak źle. Po pierwszych przygodach z chemią wychodzisz przecież do domu i zanim wrócisz na oddział będziesz już trochę żwawszy, trochę bardziej energiczny. Radość otoczenia będzie rosła proporcjonalnie do stopnia zaróżowienia. Ale kwitnące policzki to odrobinę za mało, żeby poczuć się jak osoba nie-chora. I choroba, i leczenie sprawiają, że słabniesz. Nigdy nie byłam typem specjalnie delikatnym; wszelkie objawy rozczulania się złościły i złoszczą mnie okropnie, i nie raz (ani dwa) wybuchłam, krzycząc na bogu ducha winnych przyjaciół, którzy chcieli pomagać. Pomoc nie jest łatwa, dla żadnej ze stron.

Zrozumienie czego oczekują i potrzebują inni ludzie wymaga czasu, namysłu i emocjonalnej intuicji. Przy czym "oczekiwania" i "potrzeby"niekoniecznie muszą się pokrywać, a sam proces pomagania nierzadko bardziej szkodzi, niż przynosi zmiany na lepsze. Pomagając zmagasz się nie tylko z własnym ego, ale też z ego osoby, dla której to robisz.

Białaczka oznacza, że jesteś zdany na innych ludzi. Nawet jeśli nie oczekujesz, to potrzebujesz pomocy, jakkolwiek usilnie nie starałbyś się zaprzeczać. I dotyczy to tak samo pobytu w szpitalu, jak i rekonwalescencji w domu. Potrzebujesz ubrań, piżamek, ręczników, jedzenia, książek, komputera, termometrów, które nieustannie się psują, czasami pieluch, niedostępnych na oddziale leków czy kropli, albo miliona innych drobiazgów. Potrzebujesz pomocy przy zakupach, sprzątaniu, wyjazdach na badania - oczywiście nie zawsze, ale latanie ze szczotą po mieszkaniu tuż po przeszczepie nie jest najlepszym pomysłem. Zresztą - komu by się chciało. Koniec końców milion rzeczy muszą załatwić za ciebie inni.

Dykteryjka z początku pobytu na oddziale zamkniętym jest taka, że trafiłam tam bez żadnych rzeczy i chociaż kochana pani salowa znalazła mi uroczy szpitalny fartuch (butelkowa zieleń, kolor nadziei) to niemal od razu po instalacji na łóżeczku żwawo zabrałam się do organizowania transportu dobroci. Jako że narzeczony nie mówi po polsku a ja nie wiedziałam jeszcze, jak to na oddziale działa, najpierw zadzwoniłam do przyjaciółki, tłumacząc, że białaczka, że goła pupa, że nie ma ręczniczka i że proszę. Pierwszy z setek razy, kiedy dzwoniłam po prośbie. Przyjaciółka jest kochana i mogła, owszem, ale dopiero jutro. Jutro. To piękne słowo oficjalnie rozpoczęło festiwal cierpliwości. Pisałam już, że białaczka jest czekaniem - i jest też w tym sensie. Na zewnątrz różnica między dziś a jutro nie jest specjalnie ważna - wszystko można trochę odłożyć w czasie, wrócić do tego w każdej chwili - ale na oddziale między dziś a jutro jest niemoc, brak i uwiązanie. Mieli przywieźć rosół, więc nie zjadłaś obiadu. Nie przywieźli, więc nie zjesz już niczego. Masz okres, ale podpaski przyjadą dopiero wieczorem, razem z wolontariuszami. I nie ma nawet sensu się złościć.

Jeśli będziecie kiedyś w sytuacji osoby pomagającej, mam tylko dwie rady: dotrzymujcie danego słowa i pytajcie.

Zawsze byłam zosią-samosią. Wszystko najchętniej robiłabym sama, nic nikomu nie mówiąc, i taki miałam plan na początku choroby - nie angażować innych bardziej, niż to niezbędne. Oczywiście, nie ma głupszego (i bardziej nierealnego pomysłu) pomysłu, ale przez pierwsze dni z uporem maniaka twierdziłam, że nic mi właściwie nie potrzeba i w ogóle jest super. Oczywiście nie było specjalnie super a plan przetrwania w pojedynkę poszedł w zapomnienie w ekspresowym tempie, ale nauka proszenia trwała bardzo długo. Przed każdym proszącym telefonem namiętnie rozważałam, czy nie dałoby się inaczej. Kiedy już dzwoniłam, starałam się mówić tak, jakby to właściwie nie było ważne. "Przy okazji", "jeśli możesz", "kiedy będziesz miała czas", "nie, nie spiesz się, przecież nigdzie się wybieram". A później byłam zła. Na siebie, że muszę prosić. Na osobę, do której dzwoniłam, że jestem od niej zależna. Znowu na siebie: bom głupia. I jeszcze raz na siebie: bom chora. Dlatego byłam okropnie wdzięczna, kiedy ktoś sam pytał, czego potrzebuję. Wystarczyło: "Mam czas w środę, czego potrzebujesz?" żebym przestawała czuć się jak niedołężny kamień u szyi otoczenia.

Mam szczęście: narzeczonego, rodzinę i przyjaciół, którzy pomagali, jak mogli i jak umieli. Ja przyjmowałam pomoc jak mogłam i jak umiałam - z czasem coraz lepiej. W którymś momencie znalazłam równowagę pomiędzy oczekiwaniem niczego i oczekiwaniem wszystkiego; złoszczeniem się, że ktoś nie ma czasu i że ten czas ma. Moimi ulubionymi cechami stały się regularność i punktualność, zwłaszcza, kiedy już minął okres wielkich gestów. To właśnie one złościły mnie najbardziej - nieużyteczny, pojedynczy akt, którego nie chciałam i nie potrzebowałam, ale który autorowi dawał złudne poczucie dobrze wykonanego obowiązku. Dwa kilo ulubionych cukierków owszem, sprawiłoby mi radość, gdybym mogła je zjeść, ale żołądek wykończony chemią bardziej pożądał rosołu i gotowanego kurczaka.

Wystarczy zapytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz