Pokój nr 3, a właściwie łóżko w pokoju nr 3, było moim domem przez pierwsze trzy miesiące leczenia. Nie było to co prawda łózko stojące pod oknem - obiekt marzeń wielu pacjentów - ale bliskość toalety też ma swoje plusy, zwłaszcza w trakcie chemii (chociaż koniec końców i tak najlepiej mieć przy sobie worek na wymioty; na moim oddziale to intensywnie niebieskie stożki, nazywane przez pielęgniarki prezerwatywami dla dużych smerfów).
Zamykasz za sobą drzwi oddziału i świat w jednej chwili kurczy się do tych kilku metrów kwadratowych, Jeśli masz szczęście, uda ci się wyskoczyć na półgodzinny spacer po korytarzu, ewentualnie szybki trucht do lodówki, ale to wszystko luksusy - najczęściej wszystko jest zakazane i jedyną drogą, którą będziesz przebywał w ciągu dnia, jest droga z łóżka do toalety. I z powrotem.
Szybko przyzwyczaisz się do nowego rytmu dnia mierzonego podłączaniem nowych kroplówek i połykaniem kolejnych leków. Trochę później przestanie ci przeszkadzać brak intymności; do pokoju ciągle ktoś wchodzi, coś daje, myje, sprawdza, poprawia. Jeszcze później zapomnisz, że wszyscy chodzą w maseczkach ochronnych. Aż wreszcie ty i szpital zaczniecie mówić tym samym językiem.
Zaczyniesz organizować przestrzeń wokół siebie. Miejsca jest niewiele więc trzeba się trochę nagimnastykować, żeby pomieścić wszystkie soczki, książki, sucharki (już rozumiem, dlaczego chorzy odwiedzani przeze mnie, kiedy byłam dzieckiem, zawsze mieli w szpitalnej szafce sucharki- kiedy nie możesz nic zjeść ale musisz coś zjeść, sucharki to jedyna dostępna opcja. Ewentualnie chlebki ryżowe lub cokolwiek z rodziny suchych wafli o smaku bez smaku), kosmetyki, piżamy (trzeba je zmieniać codziennie), ręczniki (tak samo), komputer. Nie chciałam nurzać się w rzeczach, miałam przy sobie tylko niezbędne minimum. Żadnych zdjęć, rysunków, misiów - zbierają kurz i zajmuje miejsce. Poza tym wydawało mi się, że to wszystko marny substytut życia przed-szpitalnego; życia, od którego nagle jesteś nieprawdopodobnie daleko.
Bardzo długo byłam zazdrosna. O każdego, kto nie musi miesiącami leżeć w tym samym łóżku patrząc na tę samą ścianę. O każdą rozmowę, w
której nie uczestniczyłam, każdy dowcip, z którego nie mogłam się
pośmiać, każdą plotkę, która mnie omijała. Czułam się wyrzucona
z obiegu. Czułam się niezręczna. Wyobrażałam sobie, że tamtego świata nie ma, istnieje tylko w trybie
przyszłym, tak jak i ja istnieję głównie w tym, co będzie. Na
razie nie ma nic, ale kiedy wyzdrowieję, będzie wszystko. Czułam zazdrość
codziennie; nawet o innych pacjentów. Z niepokojem słuchałam cudzych wyników, wychwytywałam morfologie, sprawdzam, ile mieli na wejściu zdrowych komórek, a
ile nowotworowych. I porównywałam. Świadomie lub nie, szukałam tych, którzy za jakiś czas stworzą negatywną statystyką. Byle bym to tylko nie była ja.
Zaraz po zazdrości
była tęsknota , dalej – niepewność. Musisz wierzyć wyłącznie słowom, jakimś wynikom na kartce.
Nie jesteś w stanie niczego sprawdzić, kilka liczb zaczyna regulować całe twoje życie: wyjścia do domu, dietę, to, czy możesz chodzić, czy może trzeba leżeć bo płytek jakby brak. Białaczka toczy się na tej kartce papieru, czasami zupełnie niewspółmiernej z tym, jak się aktualnie czujesz. Z tym też długo nie mogłam się pogodzić.
Ale w którymś momencie wszystko staje się swojskie, znajome. Chcesz czy nie, przechodzisz na stronę chorych. Najgorsze, co możesz zrobić, to udawać, że nic się nie zmieniło - bo zmieniło się wszystko. Nie zaprzeczaj chorobie i nie wstydź się jej. Białaczka nie jest przelotnym romansem, jest długotrwałym związkiem, z którego czasami trudno się wyplątać. Wiem, bo chociaż od mojego ostatniego pobytu w szpitalu minęły już cztery miesiące wciąż wracam na cotygodniowe wizyty - i wciąż czuję się tam jak w domu. Kiedy to uczucie zniknie, to będzie rozwód. A przynajmniej separacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz