Żeby wpaść na trop białaczki trzeba właściwie jedynie zrobić morfologię i spotkać lekarza, któremu takie rozwiązanie przyjdzie do głowy. Wbrew pozorom nie jest to takie proste. Każdy pacjent na oddziale hematologicznym ma swoją historię i zazwyczaj jest to historia obijania się o drzwi różnych specjalistów, którym zbyt długo klocki nie układają się w całość.
Zaczęłam słabnąć w październiku. Szybko traciłam oddech, nie mogłam spokojnie wejść pod górkę ani chodzić bez zatrzymywania się co kilkanaście metrów i powtarzania, że wezmę się za swoją kondycję. Po kilku tygodniach kilkanaście metrów zmieniło się w kilka kroków a wchodzenie po schodach było wspinaczką, wieloetapowym zadaniem o podwyższonym stopniu trudności. Przy okazji często bolał mnie brzuch, zaczęło mi szumieć w uszach i było mi tak okropnie zimno. Pojawiło się krwawienie z dróg rodnych, chociaż to zupełnie nie był odpowiedni moment. Mnóstwo wieczorów spędziłam w łóżku błagając mój organizm, żeby przestał wariować. To brzmi dość absurdalnie - przecież mogłam po prostu iść do lekarza. Wciąż to planowałam i wciąż nie mogłam znaleźć czasu. Aż zemdlałam.
Trafiłam do prywatnego szpitala, w którym zrobiono mi wreszcie morfologię. Okazało się, że moja hemoglobina spadła do poziomu 3.6 (norma zaczyna się w okolicach 12) i lekarze kręcili głowami, wypominając mi, że mogłam fiknąć. Natychmiast odtrąbili anemię i zaczęli szukać jej przyczyn. Nie znaleźli, ale pacjentka po przetoczeniu kilku litrów krwi miała się bardzo dobrze, kolory wróciły, zapał do wyjścia ze szpitala też. Specjaliści: chorób wewnętrznych i ginekologii przerzucali mnie między oddziałami aż wreszcie stwierdzili, że wszystko jest ok. Skoro ok, to ja wychodzę! Na skrzydłach radości wybiegłam z tej placówki, znów silna, bez szumu w głowie, z kolorami; nawet krwawienie ustąpiło. Zaopatrzona w wypis, który mówił, że w razie kolejnych problemów, trzeba skontaktować się z ginekologiem.
I skontaktowałam się, bo krwawienie wróciło dwa dni później; ginekolog nie potrafił podać przyczyny. Znów zaczęłam słabnąć. Nocami okropnie się pociłam. Przestałam słyszeć na jedno ucho. Pojawił się okropny ból w jelicie, z którym też dwa razy poszłam do lekarza - zdiagnozował niedrożność i zalecił nospę. Po którejś wizycie sama poprosiłam o morfologię. Nie byłam specjalnie zaskoczona, kiedy okazała się, że jest raczej nieprzyjemna. Zaopatrzona w skierowanie, radośnie pomaszerowałam do najbliższego szpitala.
I nie, to wciąż nie jest koniec historii. Opisuję ją i sama jestem znudzona, ale proces rozpoznania trwał tygodniami; łańcuszek kolejnych niepotrzebnych wizyt, bezsensownych skierowań, chybionych diagnoz. Owszem, poszłam do tego szpitala, tam dostałam skierowanie do jeszcze innego, tam z kolei pokonało mnie kilkugodzinne czekanie i koniec końców na ostatnią już Izbę Przyjęć w tej przydługiej opowieści trafiłam jeszcze w innym szpitalu i to dwa dni później. Tam po raz pierwszy zobaczyłam (wspaniałego) hematologa i tam już zostałam. Dla odmiany, wszystko potoczyło się błyskawicznie: jedną noc spędziłam na zwykłym oddziale, rano pojechałam na zleconą biopsję i kilka godzin później byłam już na oddziale zamkniętym. Nie zdążyłam się z nikim pożegnać, ale może tak było lepiej. Musiałam zająć się zdobyciem piżam, przyborów toaletowych i tym podobnych - w organizacyjnym szale niespecjalnie zastanawiałam się nad diagnozą: ostra białaczka szpikowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz