Byłam ostatnio u ginekologa. Ginekolog rozejrzał się między nogami, popatrzył w historię choroby, aż wreszcie spojrzał i na mnie. Na twarzy wyrósł mu zatroskany uśmiech, głowa pokiwała się kilkukrotnie w różnych kierunkach a z ust wydobyło się łagodne, powolne acz dziarskie: No, teraz to trzeba się cieszyć.
Trzeba - przytaknęłam z zapałem, starając się przy okazji dowiedzieć czegoś mniej filozoficznego, a bardziej naukowego. Nieśmiałe pytania o problemy około-jajnikowe i pseudo-menopauzalne przeszły jednak bez echa; więcej, poturlały się cichutko gdzieś w stronę niebytu, zostawiając miejsce na jedyne zaaplikowane przez doktora lekarstwa: radość. Nie ma co pytać, trzeba się cieszyć.
I owszem, cieszę się. Z zapałem powtarzam, że lepiej żyć niż nie, a życie poza szpitalem to właściwie jak wakacje na Bahama. Ba, lepiej nawet, bo na takich wakacjach wiadomo - upał i krwiożercze ośmiornice, a w domu - spokój i brak kroplówek. Cieszę się, że remisja trwa i, mam nadzieję, potrwa. Cieszę się, że z łózka do łazienki jest więcej niż dwa metry; że mogę wyjść na niejeden korytarz i to kiedy mi się żywnie podoba; że mogę ugotować (albo przypalić) sobie co tylko zapragnę; że mogę otworzyć okno i że nikt nie budzi mnie o 6 rano krzycząc coś o mierzeniu temperaturki. Że nikt nie umiera za ścianą. Że ktoś mnie dotyka. Że świat wokół nie pachnie już tylko środkami dezynfekującymi a ludzie nie zasłaniają twarzy maseczkami.
Cieszę się codziennie i jestem wdzięczna, też codziennie: głównie za to, że mogę żyć normalnie. Żyć normalnie oznacza też: zmieniać nastroje, być w różnych humorach, przejmować się drobiazgami, czepiać się szczegółów, kłócić o błahostki. Choroba wiele we mnie zmieniła, ale nie zmieniła mnie całkowicie. Nie jestem lepszym człowiekiem, bo chorowałam na nowotwór. Pobyt w szpitalu nie zrobił ze mnie anioła, od antybiotyków nie urosły mi skrzydła (chociaż to naprawdę dziwne że od tej ilość leków coś mi jednak nie wyrosło). Cieszę się - ale nie zostałam ideałem.
Ludzie oczekują, że choroba cię zmieni. Jedni z niepokojem patrzą, czy oby nie spoważniałaś (jedna z moich przyjaciółek z autentycznym strachem w głosie pytała, czy po chemii wciąż będę chciała z nią śpiewać piosenki Rihanny po pijaku. No pewnie!); inni z nadzieją wypatrują oznak bliskiej świętości (tutaj przodowała rzecz jasna Mama, która modliła się tak za moje wyzdrowienie, jak i powrót na łono kościoła. No cóż.) Jedni chcą rozmawiać o chorobie, analizując możliwe (obecne i wydumane) traumy; inni z westchnieniem ulgi oddalają się w stronę "było, minęło"i z irytacją reagują na jakiekolwiek chorobowe wspominki. Koniec końców puenta może być tylko jedna - wszystkich nie zadowolisz. Więcej - istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zadowolisz nikogo.
Nowego "normalnie" nie można mylić z "tak, jak kiedyś"-choroba już zawsze będzie istniała, jeśli nie w moich wynikach, to na pewno w głowie. Ale to nie znaczy, że oto zostaję pełnoetatową nowotworową inwalidką. Powrót do zdrowia oznacza też walkę o przyznanie mi praw do zwyczajności. Rodzina, przyzwyczajona do pomagania, kontrolowania, sprawdzania, na nowo musi znaleźć granice intymności. Przyjaciele nie mogą stawiać tego, co według nich dla mnie dobre, nad to, czego ja akurat chcę. Narzeczony nie może wzdychać z niepokojem przy temperaturze 36.8 pytając, czy oby nie trzeba jechać do szpitala. Nie trzeba.Wszystko w normie.
Tego właśnie - normalności - sobie i wszystkim innym życzę w Nowym Roku.